Dodano: 17.04.2014, Kategorie: Rozmowy
Don Kichot naszych czasów
Kiedy zakiełkowała w Panu myśl, że chce Pan robić coś więcej, niż przewiduje codzienna praktyka?
To trudne pytanie. Pierwszy raz pojechałem do Kamerunu na początku 2011 r. Wtedy jeszcze nie miałem ani pomysłu na działalność, ani nie wiedziałem, jak się sprawy potoczą. Jeśli powiem, że doszło do tego „przypadkowo”, to nie pomylę się, choć w przypadki nie wierzę.
W szkole, w której pracuję, na korytarzu poznałem siostrę zakonną, pomogłem jej wieszać dekoracje świąteczne. Kilka zdań, jakie wtedy zamieniliśmy, spowodowało, że miesiąc później miałem bilet, wizę i pakowałem walizki. Siostra Leonarda, zanim zaczęła pracować w naszej szkole, siedem lat spędziła na misjach właśnie w Kamerunie. Podzieliłem się z nią swoim, wtedy już niemal zapomnianym marzeniem, by pomagać biednym. Pamiętam, jak spytała – dlaczego nie pojedziesz do Afryki?
Jechałem w nieznane, dosłownie. Nie znałem kraju, miejsca, gdzie będę, nie wiedziałem, co będę robił, nie znałem ludzi, do których się udawałem. Kiedy teraz na to patrzę, myślę, że to było „wariactwo”. Na miejscu poznałem wiele wspaniałych osób, które wróciły mi wiarę w drugiego człowieka. Zobaczyłem, jak wygląda praca misjonarzy „od kuchni”, ich oddanie sprawie. Zobaczylem wielką miłość, jaką mają do drugiego człowieka. Potem wróciłem do Polski i zacząłem zapominać. Po kilku miesiącach skontaktowała się ze mną zakonnica, którą poznałem w Abong-Mbangu. Była akurat w Polsce na urlopie, spotkaliśmy się. Spytała, czy nie pomógłbym jej uruchomić unitu w gabinecie (stary trup – oglądałem go podczas mojego pobytu, zjedzony przez szczury i karaluchy). Prosiła, ponieważ miała przyjechać z Polski stomatolog, o którą zabiegała przez 5 lat, a ona nie mogła jej zapewnić miejsca pracy. Zgodziłem się i po dwóch miesiącach znowu byłem w Kamerunie. Tak się zaczęło.
Nie miałem pomysłu na robienie czegoś niezwykłego, innego. Prowadziłem gabinet w szkole podstawowej, miałem pod opieką półtora tysiąca dzieciaków, dbałem o to, aby nie bały się dentysty i aby ich uśmiechy były zdrowe. Praca z dzieciakami daje mi dużą satysfakcję, w szkole mój gabinet jest zawsze otwarty – nie zamykamy drzwi, dzieciaki wpadają czasem pooglądać bajki na monitorze unitu.
Co w Pana wyjazdach jest najważniejsze, co dają wyprawy na Czarny Ląd?
Wyprawy takie dają mieszkańcom Afryki możliwość skorzystania z usług dentysty, czego normalnie nie mogą doświadczyć. Brakuje tam stomatologów. Choć praca w wioskach polega głównie na wyrywaniu zębów, to jednak mam świadomość tego, że w ten sposób poprawia się ogólny stan zdrowia człowieka.
Dla mnie najważniejsze jest to, że zmieniło się zupełnie moje postrzeganie zawodu dentysty. Ludzie, którzy są wolontariuszami „Dentysty w Afryce”, nie tylko tam pracują, ale też oddają innym część swojego życia. W naszym środowisku nie jest łatwo o takie postawy. Jest wielu lekarzy pracujących na misjach czy w krajach Trzeciego Świata, ale w porównaniu do ogólnej liczby medyków to niewielki odsetek. Poznanie tych ludzi, ich motywacji do takiego działania jest dla mnie bezcenne.
Skąd się u Pana wzięła potrzeba pomagania innym w dzisiejszym świecie, gdzie panuje wszechobecny materializm, „wyścig szczurów” Pana działalność pokazuje, że można się pochylić się nad drugim człowiekiem bezinteresownie.
Jestem katolikiem i wiem, że w każdym człowieku jest część Boga. A On mieszka wśród najuboższych – taką właśnie lekcję odebrałem w Afryce. Materializm jest wymysłem, który zaczyna coraz bardziej sterować nami, więcej masz, więcej możesz, postawią ci więcej pomników, które niewątpliwie zabierzesz ze sobą do grobu, wytapetujesz sobie trumnę banknotami…
Nie, to nie dla mnie.
Zrozumiałem, że dobrze jest pomagać innym. Zdałem sobie z tego sprawę dużo wcześniej, praca w szkole była początkiem. Dzieci wymagają, aby o nie dbać, potrzebują uwagi i opieki, szacunku. A Afryka to – jak już mówiłem – „przypadek”.
W jaki sposób zaktywizować środowisko stomatologów, zachęcić ich do pomocy?
Różne osoby mają różne motywacje. Nie jestem dobry w aktywizowaniu. Jestem zabiegowcem, wyrwać ząb – proszę bardzo.
Każdy ma pewnie jakiś motyw, który popycha go do działania. Dla mnie była nim zakonnica spotkana na szkolnym korytarzu i pobyt w wioskach w 40-stopniowym upale. Innego może wzruszy małe dziecko z pustą butelką na wodę, innego rozkładające się ciało na polu minowym w Kambodży.
Co Pana najbardziej zaskoczyło podczas pobytu w Afryce?
Zaskoczyło? Wszystko…
Nie byłem tam na wycieczce z biurem podróży. Pierwsze zaskoczenie było takie, że wiozłem ze sobą pięć baterii prysznicowych i dwie paczki żarówek LED, o co poprosili mnie księża marianie, do których jechałem. Chyba jednak bardziej zaskoczony był policjant na lotnisku, miałem to w bagażu podręcznym (w rejestrowanym przewoziłem kilogramy białego sera, kiełbasy, wegety i majeranku). Spytał nieuprzejmie – CO TO? Prysznic – odpowiedziałem równie dosadnie i spytałem, czy nie wolno tego mieć w samolocie. Nie odpowiedział, czy wolno, czy nie, pewnie sam nie wiedział, za to opryskliwie spytał, po co mi to. Tym razem sarkastycznie poinformowałem pana, że w samolotach nie ma pryszniców, a ja lubię czasem się umyć przy świetle ledowych żarówek. Dał mi spokój, ale widać było, że miał z tym duży problem. Przewoziłem wiele dziwnych rzeczy: prostowniki do ładowania akumulatorów, gniazdka elektryczne, wiertarkę, gwoździe i wkręty, przewód elektryczny, mikroskop stomatologiczny, unit (oczywiście bez fotela), nawet kosiarkę. Celnicy robili duże oczy, widząc sterty znieczuleń i strzykawek z kompozytem, największe kiedy prześwietlali ramię mikroskopu, a furorę zrobiła moja laska – część kosy spalinowej – tak długa, że nijak nie mieściła się w niczym, za to jako laska pielgrzyma bezpiecznie dotarła na miejsce.
Tam nie ma tego wszystkiego lub jest takiej jakości, że lepiej przywieźć z Polski, niż kupować na miejscu. Tam „made in China” nabiera innego wymiaru, jest pożądane i dobre. A w Polsce, Castorama, Lidl…. inna rzeczywistość.
Dla wielu jest Pan przykładem, wzorem do naśladowania .„Don Kichot, na którego warto postawić”, z takimi opiniami można się spotkać w internecie…
Super, tylko się cieszyć, że wiele osób chce pomagać. Bardzo kibicuję tym ludziom.
Don Kichot? Ok, może być. Niemniej jednak warto zaznaczyć, że ja staram się swoje marzenia przenosić w rzeczywistość, nie walczę z wiatrakami, robię to, co do mnie należy, zapewniam wysoki standard opieki stomatologicznej nie tylko w Polsce, ale i tam na afrykańskiej ziemi.
Jeśli kogoś inspiruję do działania – cieszę się, czasem potrzebujemy motywacji, moją była zakonnica spotkana na szkolnym korytarzu.
Wzorem – ja? Jezus, ksiądz Wyszyński, moja mama – to są wzory. Ja robię, co do mnie należy i tyle. Jeśli jestem inspiracją do działania, to się cieszę.
Wspomina Pan w swoich reportażach o spartańskich warunkach, w jakich pracuje.
Proszę popatrzeć na zdjęcia. To rzeczywistość. Jednak w Polsce, gdybym pojechał do wioski, gdzie nie ma gabinetu, warunki byłyby podobne. Różnica polega na tym, że w Polsce NFZ zapewnia przynajmniej elementarne usługi i nie trzeba pokonywać olbrzymich odległości, a tam do dentysty np. w Namibii jest 600 kilometrów. To tak jak z Gdańska do Katowic.
W Abong-Mbangu gabinet jest ok, mały, duszny, ale dobrze wyposażony, jednak w buszu chatka wodza to standard. Ludzie mogą korzystać z tzw. wyrywaczy zębów, na stołeczku w autobusie, kombinerkami. My zapewniamy inny standard, czyste narzędzia i znieczulenie, coś, czego tam brakuje.
Jaki problem okazał się najważniejszy podczas misji?
Brak prądu. Gabinet nie może funkcjonować bez prądu. Sesje wyjazdowe tak, mamy wtedy czołowe latarki i pracujemy, aż zużyjemy wysterylizowany sprzęt. Jednak alby leczyć próchnicę lub uruchomić autoklaw – potrzebny jest prąd. W Abong-Mbangu teoretycznie jest prąd, jednak czasem po kilka dni z rzędu nie jest włączany lub pojawia się w środku nocy dosłownie na godzinę lub dwie. Miasteczko zamieszkuje 20 tysięcy ludzi, więc niemało, ale nikt się z tym nie liczy. Kilka lat temu były nawet zamieszki z powodu braku prądu, ale niewiele się poprawiło. 3-4 dni bez elektryczności to norma.
Jak przekłada się Pana działalność na poczynania w Polsce?
Mam mniej czasu dla swoich pacjentów. Rzadziej jestem w gabinecie. Niektórzy pacjenci bardzo kibicują naszej akcji. Koledzy przejęli leczenie części moich pacjentów. To chyba główne zmiany.
A kiedy kolejne misje?
W tym roku byłem w Namibii. Decyzja zapadła trzy tygodnie przed wyjazdem. Biorąc pod uwagę większość wyjazdów planowanych niemalże z dnia na dzień, odpowiem – nie wiem…
Czy będzie się Pan ograniczał do Kamerunu i Namibii, a może chce Pan rozszerzyć swoją działalność charytatywną?
Jest wiele ośrodków, które oczekują na naszą pomoc. Jeśli tylko dopiszą wolontariusze i darczyńcy, chciałbym rozpocząć działalność w innych miejscach. W Ghanie jest szpital, w którym jest doskonale wyposażony gabinet, ale nie ma dentysty. W Burundii, w Rwandzie, w Kongo, w Sudanie – tam możemy pomóc. Co ważne – jeśli uruchomimy gabinet, to musimy znaleźć obsadę w postaci wolontariuszy. Nie może to być tylko pomoc na zasadzie jednego strzału.
Czy warto tę inicjatywę rozszerzyć na inne kontynenty? Gdzie taka pomoc byłaby równie istotna?
Wiem, że jest wiele inicjatyw stomatologów, w tym również z Polski, którzy działają na innych kontynentach. Wiem, że taka pomoc jest potrzebna wszędzie tam, gdzie nie ma dentystów, a takich miejsc na świecie jest wiele. Nie ma znaczenia, czy to Afryka, Azja, czy Europa. Z chęcią włączyłbym się w działalność np. na polskim Podlasiu.
Wspomina Pan, że Pana pasją jest leczenie dzieci. Niestety dane dotyczące stanu uzębienia małych pacjentów są niepokojące – ponad 80% z nich ma próchnicę. Co jest powodem takiego stanu rzeczy?
Przede wszystkim brak profilaktyki i niewystarczająca edukacja w tym względzie. Moje dane, które uzyskałem w szkolnym gabinecie w 2006 r., mówiły o 96%. Teraz zmniejszyłem ten wskaźnik do ok. 65% na terenie gminy, w której pracuję, ale i tak jest jeszcze wiele do zrobienia.
Wdraża Pan również program „dentysta, którego dzieci się nie boją” w jednej ze szkół. Na czym on polega?
To otwarty gabinet. Nie jest to program, to raczej sposób myślenia dentysty: poczuć się jak mały pacjent, wejść w jego skórę i niwelować wszelkie obawy, być blisko, być pomocnym, być otwartym. Nie umiem tego dokładnie zdefiniować, ale wszystkie te działania sprawiają, że zmienia się relacja z „kat – skazany”, w której dziecko czuje się całkowicie bezbronne, na inną, może nazwijmy ją „upominający policjant – przechodzący na czerwonym świetle”.
Jak udaje się Panu pogodzić tak wiele aktywności?
Doba ma przecież aż 24 godziny!
Najciekawszy przypadek, z którym spotkał się Pan w swojej dotychczasowej praktyce?
Stanowczo Kubuś – pacjent ze szkoły – otwieraliśmy okna w gabinecie, a przed nimi zbierała się grupa słuchaczy… Kubuś darł się niemożliwie. Najpierw umawiałem jego wizyty jak najpóźniej, żeby nie przeszkadzać innym dzieciom w nauce. Mama mdlała, dosłownie, musiałem ją cucić. Kuba niestrudzenie zaczynał wrzeszczeć, jak tylko siadał na fotel, nawet nim zdążyłem założyć rękawiczki. Co prawda na pytanie – „Czy boli?” – odpowiadał spokojnym głosem: „nie”, ale krzyczał i już, a do tego pocił się z nerwów, jakby polewano go wodą, całą twarz miał mokrą. Pewnego razu przyniosłem do gabinetu film „Scooby Doo”. Kubuś otworzył buzię i zamarł… Od tego czasu Scooby ułatwia mi pracę z nim – buzia otwarta, cisza.
Kto jest dla Pana autorytetem?
Moja mama, kobieta, dzięki której jestem na świecie, która wychowała mnie takim, jakim jestem, zaakceptowała moje słabości, pomagała w złych chwilach i cieszyła się dobrymi, dbała i dba, abym był dobrym człowiekiem. Zawsze przy mnie. Zawsze dla mnie. Zawsze mogę na nią liczyć.
Moja żona, spokojna i opanowana, potrafiąca dostrzec we mnie dobre, a nie złe rzeczy, kochająca, wspierająca każde moje działanie.
Dziękuję uprzejmie za rozmowę.